Pamiętam ten czas po 1995, kiedy większość znajomych z kręgów DM na zespół już krzyżyk postawiła, a ja śledziłem wątki w prasie i wyczekiwałem continuum. I oto mamy rok 1997, który przyniósł zbawienie w postaci Ultra! Wypożyczalnie CD były już dawno zamknięte, ale kumpel pożyczał na lewo ze sklepu. I przyniósł to dzieło, które nagrałem na kasetę i przez najbliższe miesiące nosiłem przy sobie na wszystkie imprezy.
Ultra to album ponadczasowy, wybitnie spójny, najbardziej powolny i mroczny w dyskografii DM. Przez to mój ulubiony.
Ot paradoks: ile radości może przynieść płyta, która z radością nie ma nic wspólnego