sightssethigher
Dołączył(a): Cz cze 29, 2023 11:35 am Posty: 2
|
Re: 13 albumów DM - od najlepszego do najmniej najlepszego.
|
1. Songs of faith and devotion (11/10) bezapelacyjnie i do samego końca arcydzieło, tchnienie Ducha myślę, że jeden z najważniejszych, najlepszych i najkompletniejszych albumów w szeroko rozumianej muzyce naszych czasów (unikam etykiet, "rozrywkowej" w szczególności)
płyta tyleż wyjątkowa co bezdzietna niestety
2-3. Violator & Ultra (9/10) nie mogę rozsądzić, która wyżej - Violator przełomowy ale ma więcej słabych punktów (clean, blue dress a zwłaszcza the sweetest perfection kompozycyjnie bez szału ale wyciągnięto z nich niemal maxa na etapie produkcji i wpasowano w znakomitą całość), z drugiej strony Ultra bez Wildera już mniej spójna jako album ale ciągle z duszą i zębem, dużo żywego grania, dużo kreatywnych rozwiązań, widać hormony po SoFaD jeszcze buzowały w chłopakach (na szczęscie)
4. Na czwórkę wchodzi Black Celebration (7/10) choć osłuchała mi się mocno i miejscami przecieka niedoróbką (new dress, ten potworek się nigdy nie obroni), czasem dziwne aranże jakby dobierane z przekory ale nie ma w tym zbiorze piosenki, wobec której można przejść obojętnie
świetne ponadczasowe single, z dozą mocy i tętna, a gdzieś obok nich liryczne perełki jak world full of nothing czy it doesn't matter (two) to wszystko w sosie nieoczywistych i nie ulizanych tekstów Martina it's easy to sleep away and believe it all, co to jest za cudny fragment!
5. Delta Machine (7/10)
byłby wyżej gdybym nie odkurzył Black Celebration ale to wreszcie wyrazisty album ze świeżością, mocny, nie przeładowany formą, z dobrym wokalem, zwarty a przy tym różnorodny
świetne intro (welcome to my world) stopniowo wprowadza w podróż, zakreśla horyzont pojęć (all the drama queens have gone / and the devil got dismayed / he packed up and fled this town / his master plan delayed...), echo wibracji z SoFaD, zaguniona fala tej wrażliwości, uczucie rozpostarte między boskim, cesarskim, ludzkim i diabelskim
ps. omijam angel klątwa numeru 2 - dwójeczka na krążkach ma u Depeszów skłonność do kulawości
6-7. Znów ex aequo - Playing the angel & Memento Mori(7/10) -
pierwsza z wymienionych cieszyła agresją po bezpłciowym Exciterze, martwiła podtrzymanym trendem do omijania żywych instrumentów czepne nuty, dobra produkcja, okładka pięciolatka
John the revelator a very low point, zwiastunka spiritowych gniotów, kiepścizna choć przynajmniej przyrządzona z jajem ciary przy nieoczekiwanym przejściu na nothing's impossible - o, jeszcze żyją, jeszcze jak! ten moment to jedna z lepszych metamorfoz w trakcie trwania utworu biorąc pod uwagę całą dyskografię chłopaków, totalne odwrocenie klimatu, inna perspektywa, zdynamizowanie taki szósty bieg w manualu (podobny, lepszy numer odwalili chyba tylko w personal jesus i policy of truth)
zarzut pierwszy nieoczywisty wobec tego krążka to początki komercyjnego piłowania pazurów widoczne w precious (upopienie, pisząc prawie gombrowiczem), coś, co będzie odbijać się czkawką aż do dziś (gen starości i truizmu vide heaven czy cover me a nawet ghosts again) zarzut drugi, oczywisty bardziej, to słabiutka końcówka, wrzucone totalnie z czapy lilian jakoś umniejsza the darkest star, dziwnie sie tego słucha, rozszczelnia się płyta w tym momencie, nieudany, przegadany finał w efekcie album gaśnie w miarę słuchania
a co do Memento, cóż, świeżynka, aranż czasem przerysowany natomiast wróciła celowość, wrócił zamysł i klimat osobiście lepiej mi się słucha całości niż Playing, niektóre numery poszerzają horyzonty twórców i odbiorców - takimi są na pewno don't say you love me, gdzie Gahan wreszcie brzmi dojrzale a nie dziadowsko (nie sili się na mędrca, zachowuje lekkość, pasuje do tej konwencji) i soul with me - prędzej czy poźniej było wiadomo, że Gore da się porwać niestandardowym akordom i wkręci w klimaty liryzmu ponad wszystko, ale tutaj już odpalił na całość - wylądował chłop na plaży już nawet nie gospel a beach boys z palemką, która przesłania granicę kiczu
ale Martinek jej nie przekracza broni się warsztatem, nutami, harmonią, oryginalnością i wokalem świetna, dziwna kompozycja
ze smaczków świetne to przekomarzanie się ze sobą, dialogi z przeszłością, nawiązania (people are good vs people are people, "sometimes" w narkoopowieści caroline's monkey vs "sometimes" w detoksowym clean i kilka innych drobiazgów nawet muzycznych, które wychwyci wprawne ucho) ---> biere to, dobre to je
8-9. Some Great Reward & Music for the masses (7/10)
dwa wystrzałowe krążki, ale o ile dopieszczone w studio perfekcyjnie, tak muzycznie przeciętne* i dość przewidywalne:
starszy drapieżny i nowatorski, jedna wybitna sztuka - blasphemous rumours, druga cudowna (somebody), reszta konkretna i trzyma rezon teksty ostre, klusek brak, troszkę wariactwa przy if you want (Alan się wyżył, spuścili go ze smyczy)
ten młodszy broni się hitami na singlach i spójnością, jednak poza never let me down again brakuje czegoś extra, brakuje zaskoczenia, nawet i want you now nie wychyla zbytnio poza obrys
płyta - monolit
----- *przeciętne Depeche = solidne dla reszty świata : )
10. Exciter (6,5/10)
dobrze wyprodukowana płyta ale nie przemawia do mnie ten elektro-wysublimowany chłód kosztem żaru, emocji (the dead of night nie liczę, bo to cyrk z klaunami a nie pasja) nudna płyta, cyfrowe morze misternie dobranych szelestów bez wyrazistości dość powiedzieć, że to jedyny ich longplay, przy którym potrafię zasnąć
11. A broken frame (6/10)
dziki, niewyczesany, nieszablonowy wychył w kierunku eksperymentów i emocji, a good choice that was at the end of the day
ps. no i cudowny nothing to fear, to jest imho top5 kompozycji DM
12. Speak and spell (uwzględniając czas wydania, absolutnie 6/10!)
w razie pytań "czemu tak wysoko" - tora tora tora photographic new life puppets dreaming of me a nawet any second now bronią się do dziś (bo to dobre utwory były)
zgoda, słuchanie nodisco, boys say go!, what's your name, just cant get enough a zwłaszcza i sometimes wish i was dead podchodzi pod pedofilię z tęczowego music boxa
ale ogólnie - album podrostków, którzy bawią się muzyką, w tej prostocie szczery - a w każdym razie szczerszy i bardziej żywiołowy niż ostatnie trzy w moim rankingu
13. Construction time again (5/10)
koszmarny pipeline i mierne shame odstraszają od słuchania, nie ma bata na wyższą notę, muzycznie perełki na użytek własny to bezwokalne zakończenie the landscape is changing i and then, słabsze single, dwa energetyki na plusie (two minute warning & more than a party) i po balu
słowo-klucz: przekombinowany
14. Sounds of universe (4/10)
poszatkowany, chaotyczny, udziwniony w obróbce materiał, który ciężko wysłuchać w całości a szkoda, miejscami ciekawe kompozycje, piękne wokale
ps. fatalna okładka na dokładkę
15. Spirit (2/10)
bida z nędzą
choćby punktu zaczepienia (bo nawet flagowa where's the revolution to nutka przycięta pod radio tak niezgrabnie, że wszystkie ciekawe wątki zostały wbite w glebę, a dwa pożegnania na koniec czyli no more i fail z potencjałem na depeszowe 3D i muzyczną przestrzeń - znak firmowy- wtłoczone w jakąś dziwną ramę bitów i nieposklejanych podkładów
wstyd, że cos takiego zdołało zbiec ze studia
przynajmniej na koniec trafne autopodsumowanie: we're hopless, forget the denying our standards are sinking our dignity has sailed oh, we've failed
|